Dzisiaj temat ciekawy czyli witamina C dożylnie – protokół numer 8 i 9 w jednym artykule, bowiem są to protokoły do siebie zbliżone. Dożylne stosowanie witaminy C to temat, który wzbudza bardzo duże ostatnio zainteresowanie, głównie w aspekcie “tsunami raka” jaki zalewa cały współczesny cywilizowany świat.
Nasze leukocyty (komórki układu odpornościowego) bez witaminy C są jak żołnierze bez karabinu, jak mawiał dr F. Klenner. Wiemy już, że banalne infekcje jak katar czy nawet grypa wymagają zwiększonej podaży witaminy C i poddają się bardzo łatwo gdy przyjmować będziemy (w małych, ale często powtarzanych dawkach) odpowiednią jej ilość.
Są jednak również bardzo groźne stany chorobowe, w których następuje niezmiernie szybkie wyczerpywanie się zapasów witaminy C w ludzkim ustroju. Wbrew powszechnym mniemaniom nie jest to jedynie szkorbut. To może być również zawał serca, infekcja wirusowa (np. Ebola powoduje błyskawiczny witaminowy debet, skąd krwotoki wewnętrzne itd.), ciężkie oparzenie, ukąszenie jadowitego stworzenia czy w końcu właśnie nowotwory.
We wszystkich tych sytuacjach poziom witaminy C gwałtownie spada. Wtedy bywa i tak, że nie wystarczą już dawki przyjmowane doustnie: należy witaminę C podać bezpośrednio do krwiobiegu, aby mogła ona bardzo szybko osiągnąć prawidłowy (terapeutyczny) poziom w ustroju.
Problem z witaminą C podawaną doustnie jest taki, że nie jesteśmy w stanie przyjąć jej zbyt wiele tą drogą w pojedynczej dawce z uwagi na efekt tolerancji jelitowej: przy przekraczającej ten próg ilości podanej doustnie następuje wypróżnienie (biegunka) – organizm nie jest po prostu fizycznie w stanie na jeden raz przyswoić zbyt wiele witaminy C.
Jest to owszem świetna sprawa, ale jedynie w przypadku gdy mamy zaparcie i chcemy w naturalny i nietoksyczny sposób się go pozbyć – wystarczy wziąć jedną potężną dawkę witaminy C lub kilka mniejszych następujących szybko jedna po drugiej i mamy z głowy problem zaparcia: wkrótce polecimy biegiem do toalety. W przypadku innych dolegliwości jest to jednak mało wskazane.
Im większa ponadto jest pojedyncza doustnie podana porcja tym gorzej się wchłania(np. jak pisze S. Hickey w swojej książce “Vitamin C: The Real Story” – przy pojedynczej porcji 1 grama kwasu L-askorbinowego wchłoniemy ok. 75% czyli ok. 750 mg, ale przy pojedynczej porcji 12 g wchłoniemy już tylko ok. 2 g czyli 20%). Resztę wydalimy. Dlatego też między innymi zaleca się w celach terapeutycznych przyjmowanie dawek małych często, a nie dużych rzadko. Tylko wtedy mamy szansę na zbudowanie odpowiedniego poziomu witaminy C w tkankach, przy którym zacznie się dziać coś dobrego.
Aczkolwiek stosując doustnie witaminę C w formie liposomalnej wchłoniemy jej podobno więcej niż “zwykłej” (niemal wszystko co przyjmiemy, producent LivOn Labs podaje, iż ok. 98%), jak również przyjmując liposomalną witaminę szybciej i na dłużej osiągniemy wysokie (terapeutyczne) stężenie witaminy C w tkankach i będzie ono wyższe niż przy doustnym przyjmowaniu “zwykłych” jej form.
Jeszcze lepsze efekty szybkiego zbudowania wysokiego poziomu witaminy C w osoczu mogą być potrzebne przy chorobach nowotworowych (tzn. poziomu wystarczająco wysokiego by zmusić komórki nowotworu do samounicestwienia) i takie wysokie poziomy można osiągnąć właśnie podawaniem dożylnym, w formie kroplówki (co nie wywołuje efektu osmotycznego w jelitach).
Podawanie witaminy C w ten sposób osiągnie większe stężenie czyli będzie bardziej skuteczne niż doustne (“Vitamin C Pharmacokinetics: Implications for Oral and Intravenous Use” https://annals.org/article.aspx?articleid=717329&issueno=7)
Pierwszym lekarzem, który zauważył, iż pacjenci chorzy na nowotwory mają niezmiernie niskie stężenie witaminy C i odpowiadają pozytywnie na jej podanie był kanadyjski lekarz dr William J. McCormick, który pisał na ten temat w swoich pracach w latach 50-tych i 60-tych (to ten sam lekarz, który w swoim słynnym sanitarium w Toronto leczył ongiś pacjentów skutecznie z kamicy nerkowej podając im witaminę C, a były to czasy jeszcze zanim zrobiono “badanie szwedzkie” wykazujące, że jakoby witamina C podobno “powoduje” kamienie w nerkach).
Jego myśl podjął potem biochemik Linus Pauling, zaś współpracujący z nim dr Ewan Cameron podjął się przeprowadzenia badań podając stu pacjentom z nowotworami w stadium terminalnym (czyli takim, nad którymi medycyna już rozłożyła bezradnie ręce) 10000 mg (10 g) witaminy C drogą kroplówki.
Na późniejsze standardy (np. w porównaniu z drem H. Riordanem, który w swojej Riordan Clinic podawał pacjentom nawet 60-80, a bywało że i 100 g co drugi dzień) te 10 g to ilość śmiesznie mała. Niemniej jednak dr Cameron uzyskał zaskakująco dobre rezultaty: pacjenci, którym podawał witaminę C przeżyli pięciokrotnie dłużej niż grupa kontrolna. Po roku z grupy dostającej witaminę C wciąż jeszcze żyło 22% osób.
To niewiele? Z pewnością dużo więcej niż 0,4% osób z grupy kontrolnej. To byli – przypomnę – pacjenci w końcowym stadium choroby nowotworowej, posiadający już“wyrok śmierci” ze strony nowoczesnej medycyny, która nie mogła już dla nich zrobić NIC kompletnie, jeśli chodzi o leczenie standardowe (oficjalnie uznaje się trzy metody: chirurgia, chemioterapia i naświetlanie).
Protokół dra Camerona przewidywał też jednoczesne podawanie doustnie witaminy C. Jak duże? Do nasycenia, czyli niemal do osiągnięcia “progu biegunkowego” (jakieś kilkadziesiąt-kilkaset mg poniżej ilości, która wywołałaby biegunkę).
Jest to bardzo ważne, albowiem podając doustne dawki oprócz dożylnych chodziło o utrzymanie stale bardzo wysokiego stężenia witaminy C, ponieważ dopiero wtedy tworzą się warunki do unicestwienia komórek nowotworowych (tworzy się tzw. dynamic flow czyli dynamiczny przepływ – tkanki są cały czas względnie stabilnie nasycone witaminą).
W dużym skrócie i uproszczeniu: przyjmuje się, iż witamina C przy tak wysokim stężeniu (osiągalnym właśnie poprzez wlewy dożylne i dalej podtrzymywanym poprzez ciągłe podawanie doustne) zmienia w organizmach żywych swoją rolę z antyutleniacza w utleniacz i prowokuje wytwarzanie się w komórkach nadtlenku wodoru H2O2, co nie robi krzywdy wyposażonym w enzym katalazę komórkom zdrowym, ale jest zabójcze dla nowotworowych, które dysponują 10-100 razy mniejszą ilością katalazy, przez co kontakt z nadtlenkiem wodoru oznacza skazanie ich na śmierć.
Nie ma to przy tym nic wspólnego z piciem wody utlenionej polecanym przez rosyjskich akademików, gdyby się ktoś pytał. Ten nadtlenek wodoru ustrój produkuje sam gdy tylko ma wystarczająco wysokie stężenie witaminy C. Po wykonaniu zadania H2O2 zmienia się w H2O czyli wodę. Jednym słowem udało się Cameronowi osiągnąć chemioterapię idealną: likwidację chorych komórek przy jednoczesnym całkowitym braku toksyczności dla pozostałych komórek (czego klasyczna chemioterapia niestety nie potrafi, bo jak wiemy uszkadza ona wszystkie komórki jak leci – nie umie działać wybiórczo).
Ten protokół miał tylko jedną wadę: jest za prosty, za tani i nie bardzo da się go opatentować i na nim zarobić, w związku z czym należało go czym prędzej obśmiać, zdusić w zarodku i wyrzucić do lamusa jako “nieefektywny”. Szybciutko zatem w tym celu przeprowadzono w klinice Mayo badania przeciwstawne, które nie wykazały rzecz jasna żadnego terapeutycznego efektu witaminy C dla pacjentów onkologicznych.
Jak zwykle w takich wypadkach aby to osiągnąć posłużono się metodą “na głupa” czyli kompletnie nie trzymano się oryginalnego protokołu, np. podawano pacjentom witaminę jedynie doustnie. Jednak (co współcześnie naukowcy potwierdzili, a Cameron to wiedział już wtedy) 10 g doustnie a dożylnie robi ogromną różnicę, więc nic dziwnego, że replikacja badań Camerona lekarzom z kliniki Mayo “nie wyszła”. By osiągnąć efektywne stężenia witaminy C w ustroju liczy się nie tylko ilość, ale i droga podania.
Badania kliniki Mayo nie wykazały więc bynajmniej, że Cameron się myli, wykazały jedynie, że badania przeprowadzili w tej klinice badacze delikatnie mówiąc niekompetentni. Opis protokołu dra Camerona w języku angielskim (z przeznaczeniem dla pracowników służby zdrowia, którzy będą w stanie pacjenta dokładnie zbadać przed podaniem witaminy, a potem prawidłowo czyli m.in. w warunkach pełnej sterylności przygotować, a następnie nadzorować procedurę wlewu) znajduje się na tej stronie: https://www.doctoryourself.com/cameron.html
Działań niepożądanych nie stwierdzono, jeśli nie liczyć zdarzających się przejściowych obrzęków (będących następstwem przyjęcia nadmiernej ilości sodu pochodzącego z askorbinianu sodu użytego do przygotowania roztworu).
Drugie działanie niepożądane jakie w niezwykle rzadkich przypadkach (nowotwory anaplastyczne, agresywne, bardzo rozrośnięte) może nastąpić, to zbyt szybki pod wpływem wlewu rozpad guzów, który prowadzi do zatrucia organizmu, w związku z czym wlew musi zostać pilnie przerwany, a sam pacjent przewieziony natychmiast na oddział intensywnej terapii, gdzie należy mu zapewnić podanie tlenu, krwi lub osocza oraz podane dożylnie sterydy.
Protokół doktora H.D. Riordana
Na tym jednak historia dożylnego stosowania witaminy C się nie skończyła. W miejscowości Wichita w stanie Kansas (USA) w 1975 roku rozpoczęto budowę prywatnej kliniki działającej jako organizacja non-profit o nazwie “Olive W. Garvey Center for the Improvement of Human Functioning” (Centrum Olive W. Garvey na Rzecz Poprawy Ludzkiego Bytu), której dyrektorem został dr Hugh D. Riordan (1932-2005).
Jednym z głównych fundatorów kliniki była w rzeczy samej pani Olive W. Garvey, lokalna miliarderka głęboko zaangażowana w rozmaite działania filantropijne. Starsza pani ufundowała budowę kliniki, która wygląda bardziej jak centrum badań kosmicznych ze swoimi kulistymi domkami i budynkiem w kształcie piramidy, jako że były to czasy, kiedy panowała olbrzymia moda na badania dotyczące wpływu piramid na różne zjawiska w życiu człowieka, w tym ludzkie zdrowie (dziś ten osobliwy budynek służy jako centrum konferencyjne). Klinika znana jest dzisiaj pod nazwą Riordan Clinic https://riordanclinic.org/
Już wtedy wiadomo było, że naukowców chętnych do dalszego zgłębiania dożylnego podawania witaminy C i innych substancji odżywczych raczej wielu nie będzie – na wszelkie badania jak wiadomo zawsze potrzebne są finanse, a tych korporacje farmaceutyczne nie będą chciały organizować by badać bardzo tanią substancję generyczną, której nie można samej w sobie opatentować. Leczenie raka witaminą C było tematem niezwykle kontrowersyjnym w owych czasach. Jest nim do dziś, ale teraz jakby mniej, ponieważ więcej się o tym pozytywnie mówi i pisze – i to całkiem oficjalnie, w uznanych publikacjach medycznych.
Jednak wtedy, w latach 70-tych, po tym jak klinika Mayo triumfalnie ogłosiła wyniki swoich kontrbadań (“witamina C nie ma pozytywnego wpływu na pacjentów nowotworowych!”) tylko szaleniec mógł nadal zajmować się tym i dalej prowadzić badania nad witaminą C podawaną dożylnie. Tym szaleńcem był właśnie dr Hugh D. Riordan.
Riordan napisał w swoim życiu kilkadziesiąt prac naukowych oraz doniesień, w których skupiał się głównie na dobroczynnym działaniu witaminy C oraz innych substancji odżywczych podawanych pacjentom chorym na raka. Z praktyki klinicznej podczas długoletniej pracy z pacjentami wyciągnął m.in. wniosek, że witamina C w odpowiednio dużych dawkach jest w stanie zahamować przerzuty: witamina C jest niezbędna w tworzeniu kolagenu, który wzmacnia tkanki zdrowe.
Dodatkowo podczas praktyki klinicznej odkryto też przeciwbólowe działanie witaminy C – były to czasy gdy lekarzom wolno było podać COKOLWIEK co zniesie ból, nawet wszelkiego typu opiaty, heroinę itp. Tymczasem pacjenci dra Riordana dostający witaminę C nie prosili już o środki przeciwbólowe – ból mijał, a oni czuli się dużo lepiej. Wiadomym też było, że witamina C ma silne działanie wzmacniające układ odpornościowy.
Okazało się też jednak, że odpowiednio zastosowana w dawkach farmakologicznych jest cytotoksyczna (zabójcza dla komórek) i to w dodatku wybiórczo (pozostawia zdrowe komórki bez szwanku, a zmusza do apoptozy tylko chore komórki). Riordan wraz z zespołem ustalili, że ten cytotoksyczny poziom witaminy C musi we krwi osiągnąć stężenie wynoszące minimum 400 mg/dL.
Aby takie stężenie w ustroju pacjenta osiągnąć dr Riordan podawał odpowiednio przygotowany roztwór w ilości 0,5-1 g na minutę (np. 65 g witaminy podczas wlewu trwającego 65 minut). Zawsze przy tym całą terapię zaczynał od małych dawek, aby nie powodować wspomnianej już reakcji Herxheimera, która mogłaby mieć miejsce w odpowiedzi na pojawienie się w krwiobiegu dużej ilości toksyn i antygenów pochodzących ze zbyt szybkiego rozpadu guzów.
Rozpiska najczęściej stosowana przez dra Riordana była następująca:
Tydzień 1: 1 x 15 g dziennie drogą infuzji, 2-3 razy w tygodniu
Tydzień 2: 1 x 30 g dziennie drogą infuzji, 2-3 razy w tygodniu
Tydzień 3: 1 x 65 g dziennie drogą infuzji, 2-3 razy w tygodniu
Następnie dawki są korygowane tak, aby osiągnąć terapeutyczne stężenie we krwi pacjenta czyli ok. 400 mg/dL lub więcej, aby to osiągnąć jednocześnie stosuje się też jednocześnie witaminę C doustnie (minimalna ilość 4 g dziennie w dniach gdy nie ma wlewów). Często pacjenci dostawali również inne substancje odżywcze – dr Riordan wyznawał zasadę indywidualności biochemicznej, czyli każdy z nas jest inny.
Dlatego każdego pacjenta bardzo dokładnie i uważnie badał przed rozpoczęciem terapii, traktując każdego z nich bardzo indywidualnie i dobierając każdemu choremu spersonalizowaną terapię w oparciu o konkretne na daną chwilę potrzeby jego organizmu. Stąd też pacjenci równocześnie dostawali np. koenzym Q10, beta-karoten, witaminy z grupy B, witaminę E, witaminę D, witaminę A, selen, chrom, magnez, olej lniany, ekstrakty roślinne, kwas alfa-liponowy, N-acetylocysteinę, a czasem również leki przeciwpasożytnicze.
Ku zdumieniu zespołu guzy znikały. Ale to tylko połowa sukcesu: przecież gdy w “normalnym” szpitalu pacjent dostaje “normalną” chemioterapię, to guzy też bardzo często znikają. Jak się okazuje jednak Riordan miał i drugą połowę sukcesu: brak toksyczności dla zdrowych komórek, a sam pacjent zamiast terapią osłabiony to zostawał wzmocniony.
Sam brak guza to nie wszystko – należy zwracać uwagę na organizm jak całość, a ta jest po konwencjonalnych zabiegach chemioterapii zdewastowana, bowiemkonwencjonalne leki przeciwnowotworowe są bardzo toksyczne jak również (cóż za paradoks!) rakotwórcze. Lekarze o tym wiedzą, ale mając związane ręce podają je myśląc, że nic innego nie mogą zrobić jak tylko stosować leki “zabijające guza”.
Jednak traktując guza samą tylko trucizną może okazać się, że zwycięstwo nad nim było pyrrusowe – te toksyczne cytostatyki wpływają negatywnie na każdą komórkę, na system jako całość, np. na układ pokarmowy, odpornościowy, nerwowy, rozrodczy, krążenia itd., jednym słowem działają życiu wbrew, nie sprzyjają mu.